W dzisiejszym świecie fotografują niemal wszyscy. Wynika to zarówno z szerokiej dostępności sprzętu, jak również z popularności mediów, w których fotografia jest główną formą przekazu. Jeżeli lubisz fotografować i jeszcze nie udało Ci się zapoznać z teorią „decydującego momentu” Henriego Cartier-Bressona koniecznie przyjrzyj się bliżej tej postaci.
Cartier-Bresson jest czołowym twórcą fotografii ulicznej i reporterskiej, jednym z najbardziej utalentowanych i rozpoznawalnych fotografów XX wieku, którego prace wywarły wpływ na całe pokolenia. Jego kadry oraz podejście do fotografowania inspirują do dziś. Jako artysta, który ukończył studia malarskie (dodatkowo filozoficzne) zauważał znaczącą różnicę pomiędzy tworzeniem obrazu, a stworzeniem kadru. Zwracał uwagę na niepowtarzalność momentu, ów „decydujący moment” zawarty w ulotności chwili, którą jeżeli fotograf zaprzepaści nigdy już do niego nie wróci, a kadr przepadnie nietrwalony.
Jest to zarówno podejście estetyczne, jak i filozoficzne. Niejako wymagające od fotografa nieustannej czujności, oka przy wizjerze i palca na spuście migawki…
Na stronie Magnum Photos możesz znaleźć zbiór niesamowitych, ikonicznych już fotografii Cartier Bressona (tutaj)

Fotografia sama w sobie jest wynalazkiem wspaniałym. Pozwala zatrzymać moment, zachować wspomnienie, atmosferę miejsca, podzielić się tym z innymi.
Na mnie podejście i koncepcje Cartier-Bressona wywarły niemały wpływ. Zwłaszcza na poczatku mojej fascynacji fotografią, gdy pochłaniałam wszystko, co jej dotyczyło (historcznie i wspołcześnie). Lubię fotografować ludzi i miejsca dla mnie ważne, to wszystko co jest w moim odczuciu niezwykłe i ulotne, subiektywnie niepowtarzalne. Momenty, które trudno zawrzeć w słowach, trudno opowiedzieć, najlepiej pokazać.
Fotografuję właściwie od dzieciństwa, a nie była to epoka wszechobecnych aparatów cyfrowych i telefonów z funkcją foto. Natomiast w mojej rodzinie obecni byli fascynaci fotografii. Do dziś pamiętam nieco niepokojący mrok i czerwoną żarówkę. Pojemniki z płynami, w których zanurzało sie papier fotograficzny i w magiczny sposób pojawiały się obrazy. Wieszane później klamerkami, do suszenia, niczym pranie. Dziecko stało w bezruchu, i niemal bez oddechu, chłonąc te niezwykłości.
Pierwszy, własny, aparat kupiłam za pieniądze uzbierane z komunijnych prezentów – półautomat na kliszę, którą trzeba było nawijać ręcznie, bo inaczej kadry na siebie nachodziły tworząc iluzoryczną rzeczywistość. Dziecko nie zawsze o tym pamiętało. Uśmiecham się na samą myśl o swoim pierwszym albumie fotogrficznym. Kolejną fotograficzną miłością były analogowe lustrzanki Zenit w charakterystycznych futerałach. Moim ulubionym był model z serii olimpijskiej, dla fotoamatora idealny do doskonalenia techniki i zabawy z akcesoriami. Byliśmy nierozłączni przez wiele lat (to chyba wyjaśnia czemu w liceum zawsze miałam ciężki plecak…)
W czasach studenckich, wraz z lustrzanką cyfrową marki Nikon, odeszła w niepamięć rozkoszna niepewność oczekiwania na wywołanie kliszy. Wszystko, co uchwyciłam miałam od razu na ekranie. Tak jest do dziś, jednak zawsze przed naciśnięciem spustu migawki patrzę przez wizjer – dopiero potem na ekran. Jeden ze swoich aparatów wyeksploatowałam do tego stopnia, że zbuntowana (lub zmęczona ciągłą pracą) migawka pewnego dnia już się nie otworzyła.

Aktualnie, być może trochę z sentymentu za formą, używam aparatu Fujifilm nawiązującego wyglądem do estetyki retro. Jednak to tylko kamuflaż! Wewnątrz kryje się doskonały mechanizm dorównujący możliwościami dobrej jakości lustrzankom. XT-1 jest w pełni manualny, ma wymienną optykę. Polecam. Chociaż długo musiałam się wewnętrznie przekonywać, aby niejako porzucić lustarzanki i zwrócic się w stronę (lekkiego i poręcznego) bezlusterkowca. Jeżeli zastanawiasz się nad tą kwestią, a obawiasz się utraty jakości zdjęć – możesz przetestować aparat (niektóre sklepy fotograficzne oferują mozliwość wypożyczenia body aparatu oraz obiektywów do testów) i przemyśleć zmianę.
Aż ciśnie się tutaj: idźcie i fotografujcie – bo to wspaniała zabawa i niezwykła pasja, często trwająca wiele lat.
Na koniec chcę wspomnieć o jeszcze jednej, niezwykle ciekawej postaci, która swoje życie niejako związała z fotografią. Piszę niejako ponieważ zdjęcia robiła wyłącznie dla własnej przyjemności. Utrwalała doskonałe kadry uliczne, jakby zaznajomiona z koncepcją Cartier-Bressona. Z aparatem wręcz się nie rozstawała. Dostrzegała i potrafiła uchwycić więcej niż niejeden zawodowy fotoreporter. Pozostawiła po sobie ponad 150 000 (!) Mowa oczywiście o tajemniczej, ekscentrycznej i utalentowanej Vivian Maier, o której świetny film kilka lat temu pojawił się w kinach. Niedawno ukazło sie również tłumaczenie jej beletryzowanej biografii autorstwa Christiny Hesselhold. Jeszcze nie czytałam, więc nic więcej nie powiem, ale zachęcam do zapoznania się z intrygującymi fotografiami Vivian (tutaj).

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *